Przeczytałam książkę w dwa dni i musiałam odczekać parę dni, by wszystkie przepełniające mnie emocje opadły, a myśli przestały galopować jak stada dzikich koni. Kiedy ta cała szalejąca burza uspokoiła się, pojawiło się mnóstwo pytań, jak zawsze kiedy mam do czynienia z lekturą książki Jolanty Kosowskiej.
Pozornie jest to historia o miłości. O utraconej miłości, należałoby dodać. Maciej Żmudzki był dobrze zapowiadającym się lekarzem, miał cudowną dziewczynę Małgorzatę, łączyła ich wspaniała miłość. I nagle Maciej dowiaduje się od koleżanki, że jego Małgosia wychodzi za mąż za kogoś innego! Ten trudny do uwierzenia fakt znajduje potwierdzenie tydzień później. Maciej idzie do kościoła na ślub jego ukochanej Małgosi Karpińskiej z Robertem Urbańskim. Wychodzi przed momentem przysięgi ślubnej więc nie słyszy jak Małgosia mówi księdzu, że nie jest jeszcze gotowa i po prostu wychodzi z kościoła. Na tym kończy się pewien rozdział, a jednocześnie otwiera następny. Bo Małgosia jest w ciąży z Maciejem. Rodzi Filipa i stara się zapewnić mu jak najlepszą opiekę. Trzy lata później do Macieja pracującego za granicą w biurze podróży dociera informacja, że Filip jest również jego synem, a teraz zaistniała nagła potrzeba by przyjechał do Polski. okazuje się, że Małgorzata zostawiła synka u koleżanki 5 dni temu i wyjechała i od tej pory nie daje znaku życia.
Teraz zaczyna się kolejna historia, ukryta pod tą pierwszą. To historia o tym “Ależ byłem idiotą … czyli czego dowiedziałem się od Karoliny”. To u Karoliny właśnie zostawiła synka Małgosia. I to od Karoliny dowiedział się Maciej całej historii Małgosi i Roberta, czyli co doprowadziło do tego nieszczęsnego ślubu, którego tak naprawdę nie było. To także historia o wielkiej nieodwzajemnionej miłości Roberta do Małgorzaty. Ale to również historia o przemianie człowieka i walce o swoją godność w chorobie i odejście z podniesionym czołem.
Poszukiwania Małgorzaty to kolejna warstwa wyłaniająca się spod już poznanych historii. To opowieść o tym, jak daleko można się posunąć do bycia dziennikarzem. Gdzie leży granica, której przekroczenie niszczy wszystko? “To typowy dziennikarz. Goni za sensacją. Sensacja przekłada się na liczbę odbiorców, ci przekładają się na pieniądze … Zapomniał na chwilę, że są rzeczy prywatne i zawodowe”. To powiedziała o Alberto Russo jego żona Maria Maciejowi, kiedy przyjechał szukać Małgorzaty. To Z Alberto wyjechała Małgorzata i … rozpłynęła się w powietrzu. Nagle zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Historia zaczyna być coraz bardziej sensacyjna, w dodatku nakręcana coraz mocniej przez Alberto. Maciej dochodzi w końcu do prawdy.
I jest jeszcze kolejna warstwa. Maciej wysyła maila do Małgorzaty wyjaśniając jej powody swojego odejścia z zawodu lekarza. Czytałam opisy tych historii i czułam się wrzucona w sam ich środek. Naprawdę współczułam każdemu z bohaterów kolejnej opowieści i za każdym razem ściskało mi się serce, kiedy czytałam, że jednak chorego pokonała choroba. Ale ja jestem zwykłym obserwatorem, czytelnikiem. Nie jestem lekarzem. Pytanie brzmi – jak daleko może sięgać empatia lekarza? Maciej odszedł bo nie dawał rady. Na końcu maila napisał: “Nie nadaję się do tego zawodu! Nie potrafię zachować dystansu! Przyjaźnię się z pacjentami! każdą chorobę traktuję jak osobistego wroga. każde pogorszenie jak własną, osobistą porażkę. każdą śmierć pacjenta jak śmierć bliskiej osoby. ten zawód mnie niszczy, okalecza, rujnuje … Zabiera mi osobowość. Powoduje, że czuję się odpowiedzialny i winny, chociaż nie ma to sensu. Musiałem odejść z tego zawodu, bo pewnego dnia sam bym się pewnie powiesił. Odszedłem i nie żałuję”. A na samym początku wyjaśnia swojemu dawnemu szefowi: “Ja zawsze chciałem być lekarzem. (…) I nagle mnie to przerosło, pokonało, powaliło na łopatki. raptem w przeciągu kilku miesięcy ten zawód stał się dla mnie brzemieniem, a z czasem przekleństwem … W pewnym momencie straciłem dystans do tego, co robię. Zacząłem żyć nie swoim życiem, lecz życiem moich pacjentów. (…) Pokonała mnie nadmierna empatia. Zabił mnie totalny brak asertywności, źle rozumiane poczucie odpowiedzialności. To, co inni we mnie cenili, z każdym dniem niszczyło mnie coraz bardziej. Nie nadaję się do tego zawodu. Gdybym go nie porzucił, to on by mnie zabił”.
Kiedy czytałam opowieść Karoliny, myślałam o tym, jak często głupia ambicja powoduje, że człowiek sam unieszczęśliwia siebie i drugiego. Wystarczyłoby porozmawiać, powiedzieć, wysłuchać. Maciej uniósł się głupią ambicją, nie walczył o Małgosię, nie chciał jej zrozumieć i wysłuchać. Żadne z nich nie chciało zrobić pierwszego kroku i zadzwonić do tego drugiego, myśląc, że ta druga osoba nie chce rozmawiać – więc żadne nawet nie spróbowało.
Cała opowieść przypomina mi smakowity wielowarstwowy wytrawny tort. Każda warstwa kryje w sobie różne smakowe niespodzianki, które są dostępne dopiero po uporaniu się z poprzednią warstwą. Wszystkie smaki znakomicie się uzupełniają.
I na koniec nie mogę nie zauważyć czegoś, co wyróżnia książki Jolanty Kosowskiej. To niezwykłe operowanie słowem, które sprawia, że opisywane miejsca ożywają jakby zostały przed momentem namalowane pędzlem najznamienitszego malarza. “Najpierw z szarości wynurzyła się strasząca czernią ściana lasu. Z minuty na minutę robiło się jaśniej. otaczającemu mnie światu zaczęło przybywać szczegółów. Tuż obok samochodu z nicości najpierw wyłoniła się ławka. Parę metrów dalej studnia, a obok niej stół zbity z surowych desek i szeroka ława. Ciemna ściana lasu przestała być litym murem. Można było zauważ pojedyncze drzewa. Z każdą chwilą było ich widać coraz więcej. Z mgły wyłonił się drogowskaz wskazujący drogę do wąwozu”.
Recenzja bierze udział w wyzwaniu #nienaczytanyrok zorganizowanym przez Nienaczytaną nieprzeszkadzajterazczytam.blogspot.com/. Temat styczniowego wyzwania BIAŁA OKŁADKA.
Be First to Comment